Raz wybrawszy stan kapłański, widziałem przed sobą wielki cel

23-03-2017
2280

O swoim powołaniu, duchowym wzrastaniu, pokornym przyjmowaniu woli Bożej i otwartości na szczerą krytykę – mówił w wywiadzie dla „Przewodnika Katolickiego” abp Stanisław Gądecki. 25 marca Przewodniczący KEP będzie obchodził jubileusz 25-lecia święceń biskupich.

– Okres studiów seminaryjnych wspominam bardziej jako okres zachwytu z powodu coraz to głębszego i wnikliwszego poznawania prawdy. Przed oczyma rozumu krystalizowało się coraz to rozleglejsze morze chrześcijaństwa. – mówił abp Gądecki.

Przewodniczący KEP przyznał, że od początku źródło jego naukowych zainteresowań tkwiło w Piśmie św.

– Wiara domaga się rozumu. Wysiłek seminaryjny potrzebował rozwoju naukowego. Mnie osobiście fascynowało to, co najważniejsze, czyli Pismo św. Wszechstronnego zaś zrozumienia Biblii nie można oczekiwać po studiach seminaryjnych. Nie ma na to dostatecznie dużo czasu. Studia w Rzymie i Jerozolimie na to pozwalały – wspominał abp Gądecki.

Publikujemy treść wywiadu:

Minęło sporo lat służby w Kościele. Kapłańską część tej drogi raczej znamy. Ciekawy jestem tego, co było wcześniej, jak zrodziło się pragnienie kapłaństwa i czy Kościół był dla Księdza Arcybiskupa młodzieńczą fascynacją?

– Moja droga do kapłaństwa to daleki marsz. Jej początek był związany ze służbą przy ołtarzu. Bodajże w drugiej klasie szkoły podstawowej zostałem ministrantem, co przybliżyło mnie do Kościoła. Zostałem wprowadzony w prostą łacinę. Przyzwyczajałem się do wczesnego wstawania i przychodzenia na ranną Mszę św. Chodziłem na nabożeństwa majowe i październikowe i oczywiście na kolędę. Z czasem uczyłem się też śpiewu gregoriańskiego na Wielki Tydzień. Przede wszystkim jednak zostałem wtajemniczony we wspaniały cykl roku liturgicznego, z jego rytmiką i powtarzalnością. To wszystko wsiąkało bezwiednie w dziecięce dusze ministrantów, ucząc nas życia kościelnego i prowadząc do zdziwienia wśród tych, którzy omijali kościół szerokim łukiem (wtedy tłumaczyliśmy to sobie strachem przed komuną). To był także czas przypatrywania się pracy duszpasterskiej księży i ich zróżnicowanym charakterom, z czego tworzył się realistyczny, nie utopijny, obraz życia kapłańskiego. A wszystko to odbywało się w otoczeniu wspaniałej architektury romańskiej, która bodajże nie ma sobie równej w Polsce.

Wybór kapłaństwa to etap w życiu bardzo jasny czy raczej niepewny? Łatwo było pozostawić myśl o małżeństwie i rodzinie?

– Sama decyzja o wstąpieniu do seminarium zapadła dopiero na krótko przed maturą. W czasie kleryckich studiów nie miotały już mną żadne wątpliwości co do słuszności wybranej drogi. To był zdecydowanie czas zachwytu nad możliwością coraz głębszego i wnikliwszego poznawania prawd wiary. Przed oczyma rozumu krystalizowało się coraz to rozleglejsze morze chrześcijaństwa. Nie eliminowało to w żaden sposób trudu związanego z ich poznawaniem, ale było wielką ulgą dla ducha, który potrzebował czegoś więcej aniżeli tylko szkolnej katechezy. Znacznego pogłębienia potrzebowała też młodzieńcza modlitwa o umocnienie powołania.

Gdy zaś chodzi o myśl o małżeństwie i rodzinie, to była ona wtedy nieobecna. Z jednej strony dlatego, że raz wybrawszy kapłaństwo, widziałem przed sobą inny cel. Cel tak wielki, że nikt inny, w żadnym innym stanie i zawodzie, nie jest w stanie ludziom przybliżyć i ofiarować. Lekarz może przedłużyć ludzkie życie, lecz wszystko to nic wobec życia wiecznego, którego gwarantem jest łaska Chrystusa przekazywana w życiu i działalności kapłańskiej. „Nie wszyscy to pojmują, lecz tylko ci, którym to jest dane. Bo są niezdatni do małżeństwa, którzy z łona matki takimi się urodzili; i są niezdatni do małżeństwa, których ludzie takimi uczynili; a są i tacy bezżenni, którzy dla królestwa niebieskiego sami zostali bezżenni. Kto może pojąć, niech pojmuje!” (Mt 19, 11–12). Z tej racji trudno mi było zrozumieć kleryków, którzy porzucali myśl o kapłaństwie z uwagi na małżeństwo. Jeszcze trudniej, a nawet zupełnie nie mogę zrozumieć tego, że kapłan już wyświęcony porzuca kapłaństwo. Wydaje mi się, że w ten sposób radykalnie zaprzecza całemu swojemu dążeniu do zbawienia. „Jezus mu odpowiedział: Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego” (Łk 9, 62). Takie odejścia wzbudzają we mnie przerażenie, jeśli chodzi o zbawienie tego człowieka.

Droga kapłańska i wpisany w nią rozwój naukowy sprawiają wrażenie nieustannego pasma sukcesów. Pamiętam słowa Księdza Arcybiskupa na stadionie, w czasie obchodów 1050-lecia chrztu Polski, odwołujące się do młodości. Pierwszy raz z ust Księdza Arcybiskupa usłyszałem coś tak osobistego i powiedzianego do wielkiej rzeszy ludzi. Nie ten arcybiskup, którego znam – pomyślałem. Wtedy powiedział Ksiądz o tym, że nigdy nie pomyślałby, że stanie kiedyś w tym miejscu jako przewodniczący Episkopatu.

– Wiara domaga się rozumu. Wysiłek seminaryjny potrzebował rozwoju naukowego. Mnie fascynowało przede wszystkim Pismo Święte. Wszechstronnego zaś zrozumienia Biblii nie można oczekiwać po studiach seminaryjnych. Nie ma po prostu na to dostatecznie dużo czasu. Studia w Rzymie i Jerozolimie na to pozwalały. Prawdopodobnie moim ówczesnym błędem w pracy naukowej był brak koncentracji. Chciałem wszystko przeczytać, wszystko ze świata Biblii zrozumieć. Zmierzyć się jednocześnie z myślą hebrajską i myślą grecką. Za dużo chciałem wiedzieć naraz. Moje zachowanie było dużym wyzwaniem dla cierpliwości ordynariusza kard. Stefana Wyszyńskiego, który mi kiedyś powiedział: „Gdybyś ty był tak mądry jak jesteś wysoki, to byś ręką dosięgnął nieba”.

Gdy zaś chodzi o funkcję przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski, to muszę przyznać, że w całym moim życiu – co może wyglądać na przechwalanie się – nigdy o nic nie prosiłem. Byłem przekonany, że kapłaństwo jest szczytem tego, co człowiek może osiągnąć. Wszystko inne przyszło na mnie w sposób zupełnie nieoczekiwany. Pamiętam duchową rozterkę na wieść o biskupstwie, przekazaną mi przez ówczesnego nuncjusza abp. Józefa Kowalczyka. Przywołał mnie do porządku stereotypowym: „papieżowi się nie odmawia”. W sumie jednak, kiedy ksiądz prymas Józef Glemp ogłosił tę wiadomość publicznie, doznałem czegoś na kształt paraliżu. Nie myślałem o arcybiskupstwie poznańskim, ani nie prosiłem o nie. W tamtej sytuacji byłoby to przecież przejawem postradania zdrowych zmysłów. Kiedy jednak nuncjusz poprosił o prowadzenie arcybiskupstwa poznańskiego, pomyślałem, że gdybym się cofnął, dałbym dowód na to, że liczę na własne siły, a nie na łaskę Bożą. Nie wspominam już o przewodniczeniu Konferencji Episkopatu, bo tutaj abp Damian Zimoń przypomniał mi zasadę: vox populi, vox Dei (łac. głos ludu [to] głos Boga). Gdy zaś idzie o stanowisko wiceprzewodniczącego Rady Konferencji Episkopatów Europy, to wybrano mnie nie ze względu na moje zasługi, ale z uwagi na pozycję katolickiej Polski pośród Kościołów Europy.

Trudno zapomnieć, że do archidiecezji poznańskiej trafił Ksiądz Arcybiskup w momencie dla niej bardzo trudnym. Jakie były Księdza marzenia o naszym lokalnym Kościele wtedy, a jakie są teraz? A może o tych marzeniach porozmawiamy szerzej, w kontekście całej Polski?

– Moje marzenia w tym względzie były sprecyzowane od początku. Już w kazaniu ingresowym wyraziłem je – wydaje mi się – dość jasno. Chodziło mi, i dalej chodzi, o rozwój człowieka, wspólnoty, kultury i wiary. Na tym się skoncentrowałem, nie wdając się w rozważania dotyczące historii archidiecezji (co być może w tamtym czasie mogło wydawać się bardziej zrozumiałe). Mój plan był od początku wyraźny i w takim kierunku też starałem się poprowadzić synod diecezjalny. Jestem świadomy, że tego celu nie da się osiągnąć bez łaski Bożej, ale i bez pomocy duchowieństwa diecezjalnego i zakonnego. Mieć gorliwych duchowych współpracowników to początek zwycięstwa w zmaganiu o chrześcijańską Polskę. Księża z kolei nie są w stanie wypełnić swojej roli bez życzliwej współpracy laikatu. W tym celu kładę tak duży nacisk na Parafialne Rady Duszpasterskie i ich troskę o duszpasterstwo. Z tego powodu zrodziło się też Poznańskie Forum Duszpasterskie, przybliżające świeckim założenia ogólnopolskiego roku duszpasterskiego. Również dlatego tyle mówimy – razem z biskupami pomocniczymi – o roli katolickich stowarzyszeń i ruchów kościelnych. W tym także celu staramy się otaczać troską katechistów i nadzwyczajnych szafarzy Komunii św.

W kontekście naszej ojczyzny punkt ciężkości jest inny. Mając na uwadze istniejące jeszcze rozbiorowe różnice, wciąż należy dbać o spójność i jedność nauczania katolickiego. Z jednej strony istnieje bowiem niebezpieczeństwo traktowania prawd wiary jak szwedzkiego stołu: wybieram to, co mi się podoba. Tę wybiórczość potwierdzają badania z socjologii religii.

Z drugiej strony mnożą się sekciarskie pomysły na wiarę. Przykładem są propozycje silnie nacechowane dewocyjnie, które upraszczają religijność. Ich autorzy starają się je narzucić z pełnym przekonaniem wszystkim bez wyjątku. Co gorsza, dzisiaj ten, a jutro inny pomysł. Przykładem jest szybkie pojawianie się kultu jednych świętych, zastępowanych za chwilę innymi świętymi, bez poważnego potraktowania duchowości żadnego z nich. Na szczęście istnieje nadzieja. Jest Duch Święty, który nie pozwoli o sobie zapomnieć.

Patrząc oczami ludzi stojących z daleka, można odnieść wrażenie, że czują podziw dla swojego Pasterza. Czasami mówią krytycznie, ale do tego chyba każdy pełniący ważną funkcję społeczną musi się przyzwyczaić. W tym kontekście chciałbym jednak zapytać, czy te krytyczne głosy bierze Ksiądz Arcybiskup na serio pod uwagę, czy zastanawia się nad ich słusznością?

– Krytyczne głosy, jeśli do mnie docierają, staram się brać pod uwagę na poważnie. Co więcej, tego zostałem nauczony na rzymskim Biblicum. Każdy z jezuitów, który napisał artykuł, nie mógł go oddać do druku, zanim nie został on skrytykowany przez dwóch jego najzagorzalszych przeciwników. Dzięki temu w bardzo prosty, chociaż bolesny sposób, można było uniknąć subiektywizmu w spojrzeniu na przygotowany do druku tekst. Szczera, a nie złośliwa krytyka (której przykładem są dzisiaj w większości internetowe komentarze), jest naszą obroną przed własnym subiektywizmem. Ponadto nie wszystkie krytyczne uwagi są możliwe do zrealizowania. Może byłaby taka możliwość, gdybyśmy na ziemi mieli już raj, ale na to niewiele wskazuje.

„Przewodnik Katolicki” w swojej nowej odsłonie powiedział głośno: „Ufamy Franciszkowi, włączamy się w pielgrzymkę Kościoła, na której papież nas prowadzi”. Co Ksiądz Arcybiskup pomyślał, słysząc tę zapowiedź?

– Nic specjalnego. To przecież oczywiste, że – poza Chrystusem – Kościół ma także swoją widzialna głowę; że z tej głowy musi płynąć myśl i duch; że zdrowy organizm kieruje się zdrową myślą swojej głowy. Prymat papieski nie stwarza dla katolika trudności. Niezależnie od tego, czy papieżem jest Jan XXIII, Paweł VI, Jan Paweł I, Jan Paweł II, Benedykt XVI czy Franciszek. Trudności, jakie wiążą się ze zrozumieniem papieża Franciszka – wydaje mi się – polegają na tym, że kultura europejska jest nieco inna od kultury południowoamerykańskiej. Ta odmienność jest jednak jednocześnie bogactwem Kościoła, który nie jest jednowymiarowy. Tak silnego zwrotu ku problemom ubogich i Kościoła ubogiego nie dałoby się prawdopodobnie wydobyć z Europejczyka. Dzięki temu pielgrzymowanie za papieżem Franciszkiem jest tak ciekawe.

Rozmawiał ks. Mirosław Tykfer