Po pierwsze w artykule „Rzeczypospolitej” i Onetu nie ma żadnych dowodów, że abp Sławoj Leszek Głódź nawiązał kontakt ze służbami, po drugie nie ma w tych dokumentach żadnych istotnych informacji, które przekazał - mówi KAI dr Andrzej Grajewski, zastępca redaktora naczelnego „Gościa Niedzielnego”, pierwszy przewodniczący Kolegium IPN, autor wielu publikacji nt. działania służb specjalnych wobec Stolicy Apostolskiej.
Publikujemy tekst wywiadu Katolickiej Agencji Informacyjnej:
Marcin Przeciszewski (KAI): Jak - z punktu widzenia specjalisty od działań służb specjalnych wobec Kościoła – należałoby ocenić artykuł w „Rzeczypospolitej” i na portalu Onet.pl, stawiający tezę, jakoby abp Sławoj Leszek Głódź w okresie swej pracy w Watykanie w latach 80. miałby być „informatorem” wywiadu wojskowego PRL?
Andrzej Grajewski: W kontekście tej publikacji można mówić o kilku kwestiach. Dla mnie najbardziej dziwny jest fakt, że te dokumenty znalazły się w zbiorze zastrzeżonym IPN. Nie spełniają bowiem żadnego kryterium „wrażliwości” dla bezpieczeństwa obecnego naszego państwa. Dokumenty w oczywisty sposób próbowano ukryć być może dlatego, aby mogły służyć do jakieś gry. Dlatego warto się zainteresować, kto podejmował decyzje i w jakim dokładnie momencie trafiły do zbioru zastrzeżonego. Moim zdaniem, nigdy tam nie powinny się znaleźć. To, że tak się stało było decyzją kierownictwa Wojskowych Służb Informacyjnych, albo ich prawnego następcy, czyli Służby Wywiadu Wojskowego. Warto także zapytać, dlaczego kierownictwo IPN się na to zgodziło?
KAI: Może dlatego, że abp. Głódź był biskupem polowym i miał tytuł generała?
- To nie jest żaden argument. Jest wiele materiałów nt. polskich księży, którzy pracowali w Watykanie w latach 80., a później zajmowali ważne miejsce w Kościele w Polsce, a jednak ich materiałów nie kierowano do zbioru zastrzeżonego. Te skierowano, chociaż ich waga informacyjna jest błaha. Warto byłoby sprawdzić w jakich okolicznościach to się stało.
W 2006 r., jako przewodniczący Kolegium IPN wraz z prezesem Januszem Kurtyką zainicjowałem proces rozpatrzenia wniosków złożonych przez kierownictwo WSI o umieszczenie konkretnej dokumentacji w zbiorze zastrzeżonym. Procedura wówczas była taka, że w sytuacji, kiedy prezes IPN odrzucał wniosek służb, a one od tej decyzji się odwołały, rozstrzygało kolegium IPN. Z całą pewnością w 2006 r. nie dysponowaliśmy dokumentacją o kontaktach wywiadu wojskowego PRL z ks. Głodziem. Wniosku z tego są dwojakie, albo ówczesny prezes IPN prof. Leon Kieres zgodził się na ich umieszczenie w zbiorze zastrzeżonym, albo nastąpiło to później. Tak czy inaczej, w ramach rutynowych przeglądów zbioru zastrzeżonego, materiały w tej sprawie dawno powinny zostać odtajnione. Oczywiście abp Głódź nie miał żadnego wpływu, ani na decyzję o umieszczeniu tych materiałów w zbiorze zastrzeżonym, ani o ich odtajnieniu. Dla mnie jest to przykład cynicznej gry prowadzonej przez funkcjonariuszy wojskowych służb już w wolnej Polsce.
KAI: A jak można ocenić postawę młodego ks. Głodzia pracującego w Watykanie, jaka wyłania się z tych materiałów?
- Zaznaczam, że tych dokumentów nie widziałem, trudno więc dokładnie ocenić ich zawartość. Odnosząc się zaś do publikacji w „Rzeczypospolitej” i na Onecie muszę powiedzieć, że trudno nie zauważyć, że tekst został napisany w nazbyt sensacyjnym tonie. Świadczy o tym mocno akcentowane w tekście i tytule słowo „informator”, jednoznacznie sugerujące, że abp Głódź był aktywnym partnerem wywiadu PRL. Tymczasem nie jest to pojęcie, za pomocą którego można obiektywnie przedstawić relacje ks. Głodzia z oficerem wywiadu wojskowego działającym pod przykryciem przedstawiciela LOT-u. Ksiądz Arcybiskup słusznie przeciwko temu zaprotestował. Takie sformułowanie sugeruje, że była to działalność świadoma, a nie ma na to żadnych dowodów.
KAI: Jest tam mowa o tym, że był „informatorem nieświadomym”. Chyba po raz pierwszy znajdujemy taką kwalifikację. Dotąd w materiałach służb PRL była mowa o „TW”, „figurantach”, „kontaktach operacyjnych”, itd. ?
- Te materiały są o tyle ciekawe, że po raz pierwszy możemy wniknąć w sposób działania wywiadu wojskowego PRL wobec Stolicy Apostolskiej. Dotąd mieliśmy do czynienia przede wszystkim z materiałami wywiadu cywilnego, czyli Departamentu I MSW. Wedle mojej wiedzy służby wojskowe w latach 80., ale także wcześniej, mniejszą wagę aniżeli cywilne przywiązywały do formalizacji swych źródeł informacyjnych. Liczyły się zdobyte informacje, a nie status osób, od których zostały pozyskane. Pojęcie „informator nieświadomy” jest wewnętrznie sprzeczne. Informator zawsze jest świadomy. W przeciwnym wypadku mamy do czynienia nie z informatorem, ale z informacjami pozyskanymi od kogoś. Pozyskanymi nie w ramach kontaktów operacyjnych, ale przypadkowych spotkań, a to zasadnicza różnica.
KAI: Czego faktycznie dowiadujemy się z artykułu na temat kontaktów ks. Głodzia z wywiadem PRL?
- Ze wszystkich zamieszczonych w tekście opisów jednoznacznie wynika, że ks. Głódź nie wiedział z kim się spotyka. Wiedział tylko, że spotyka się i rozmawia z oficjalnym przedstawicielem LOT-u w Rzymie. To nie jest żadnym obciążającym dla niego faktem. Polscy duchowni pracujący w Rzymie musieli kontaktować się ze służbami dyplomatycznymi, choćby po to, aby przedłużyć paszport, z przedstawicielami prasy, co do których zresztą często zachowywali daleko idącą wstrzemięźliwość, jak również z przedstawicielami LOT-u. Taki kontakt był pomocny w załatwianiu biletów do kraju, gdzie latali. Nie było w tym nic nagannego.
Jeśli oficerowi wywiadu działającemu pod przykryciem udawało się w czasie tych spotkań wyciągać jakieś opinie, to nie wyobrażam sobie, aby mogły to być ważne informacje. Fakt, że oficerowie prowadzący rozmowy kwalifikowali te informacje jako ważne, niczego nie przesądza. Z materiałów wywiadu cywilnego wiem, że kwalifikowano jako „informacje ważne” każdą plotkę, o której można było przeczytać w gazetach. To nie jest więc żaden miernik. Do tej samej kategorii zaliczyć można jeden, zaledwie jeden, widniejący w artykule przykład informacji przekazanej przez ks. Głodzia, a dotyczył on opinii Watykanu nt. rozmów kard. Józefa Glempa z gen Wojciechem Jaruzelskim w styczniu 1984 r. Nie zawiera żadnych istotnych informacji tylko pewne dość oczywiste konstatacje. Z takich błahych słów oficer sporządził notatkę informacyjną.
A jeśli w innej z notatek tego oficera spotyka się opinią, że ks. Głódź należy do grupy młodych polskich duchownych, którzy są lobby mającym wpływ na decyzje podejmowane przez Jana Pawła II w sprawach polskich - to wypada mi to ocenić jako tezę absurdalną, ośmieszającą tego, który to napisał. Jan Paweł II przy podejmowaniu ważnych decyzji z pewnością nie sugerował się opiniami młodych polskich księży pracujących w Stolicy Apostolskiej. Nie znam ani jednego takiego przypadku. Widać więc, że oficerowie wywiadu, aby podnieść rangę swoich notatek, rzucane w czasie rozmów towarzyskich słowa wpisywali w kontekst oczekiwań centrali i nadawali im jak największe znaczenie.
KAI: Jak wiemy ks. Głódź pracował w latach osiemdziesiątych w Kongregacji ds. Kościołów Wschodnich, zajmującej się m. in. Kościołem greckokatolickim, tymczasem w przytaczanych przez dziennikarzy „Rzeczypospolitej” i Onetu notatkach wywiadu nie znajdujemy nic na ten temat. Jak to należy tłumaczyć?
- Oczywiste jest dla mnie, że ks. Głódź mógł mieć dla służb istotne znaczenie w tym jednym właśnie kontekście. Pracował bowiem w Kongregacji ds. Kościołów Wschodnich, a była to rzeczywiście bardzo ważna kongregacja, gdyż zajmowała się m.in. sprawami Kościoła greckokatolickiego działającego w podziemiu na terenie ZSRR oraz w diasporze. A Kościół greckokatolicki był przedmiotem zainteresowania zarówno polskich służb jak i służb sowieckich. Jeśli w opisywanych w artykule dokumentach nie pojawia się jakakolwiek wzmianka na ten temat, to znaczy, że służby nie zdołały od niego wyciągnąć żadnych istotnych informacji. Wiedzę źródłową mógł mieć wyłącznie na temat spraw, nad którymi pracował, czyli działalności Kongregacji ds. Kościołów Wschodnich. A jeśli na ten temat nie ma w tych dokumentach ani słowa, to znaczy, że były to rozmowy towarzyskie, podczas których nie przekazywał istotnych informacji. Zostały wpisane w pewien kontekst przez oficera, a dziś w sposób nieuprawniony traktowane są jako „ważne” informacje.
KAI: Z artykułu wynika więc, po jego dokładnym przeanalizowaniu, w gruncie rzeczy pozytywny obraz abp. Głodzia, który nie dał się wciągnąć w zastawiane wówczas na niego pułapki?
- Po pierwsze nie ma żadnych dowodów, że ks. Głódź nawiązał kontakt ze służbami, po drugie nie ma w tych dokumentach żadnych istotnych informacji, które przekazał. A więc w kontekście tego co napisali autorzy artykułu w „Rzeczypospolitej” i Onecie, twierdzenie, że „był wykorzystywany przez wywiad wojskowy jako informator” jest nadużyciem. Należałoby napisać, że wywiad wojskowy korzystał z informacji, które uzyskiwał w ramach nieoficjalnych kontaktów z ks. Głodziem w czasie jego pracy w Watykanie. Istotne też byłoby zbadanie jak dalej były wykorzystywane informacje zdobyte w ten sposób. To pozwoliłoby na bardziej precyzyjną ocenę tych kontaktów. Przy obecnym stanie wiedzy źródłowej postawiłbym tezę, że gra operacyjna wywiadu wojskowego PRL wobec ks. Głodzia, w przeszłości więźnia politycznego PRL oraz zdecydowanego przeciwnika reżimu komunistycznego, była podejmowana wyłącznie po to, aby zabezpieczyć sobie potencjalne źródło na przyszłość. Natomiast nic nie wskazuje, aby ze współpracy z tym akurat źródłem cokolwiek wynikało.
KAI: Powstaje pytanie, po co w ogóle powstał ten artykuł, skoro nic istotnego nie dowiódł jeśli chodzi współpracę ks. Głodzia z wywiadem PRL?
- O to należy zapytać autorów tekstu. Należy badać wszystkie ujawnione materiały i oczywiście w takiej publikacji nie widzę nic niewłaściwego. Chodzi jednak o to, aby dziennikarz nie był wyłącznie przepisywaczem operacyjnych kwitów peerelowskiego wywiadu, ale próbował dokonywać ich krytycznej analizy i umieszczać w szerszym kontekście.
rozmawiał Marcin Przeciszewski/ KAI/ Warszawa
Fot. flickr.com/photos/episkopatnews/